Pokazywanie postów oznaczonych etykietą HISTORIE KUCHENNE. Pokaż wszystkie posty

Przepis na najlepsze scones na świecie #kwiecieńwkwarantannie

Te scones, to długa historia. Zanim przyjechaliśmy do Irlandii, próbowałam je zrobić w Polsce. Wyszły mi twarde jak kamienie i wcale niesmaczne. Po wielu latach na wyspie, pierwszego scone spróbowałam w Avoce, słynnym irlandzkim sklepie&restauracji. Był idealny i z moim kamieniem nie łączyło go zupełnie nic. Ten, rozpadał się w rękach, był miekki ale nie zbity w środku z kawałkami gruszki a skórka krucha i obsypana hojnie płatkami migdałów. Idealny. Buszowałam w Internecie, żeby znaleźć przepis na nie i nic, zero. Były scones z Avoca, ale inne, a ja chciałam te, konkretne. I podczas którejś wizyty, zaczęłam wertować wydane przez nich książki kucharskie. I trafiłam, mogę je sobie zrobić sama, a umiejętności kucharskich nie trzeba mieć żadnych. Serio.


Najważniejszym i kluczowym elementem jest wyrabianie ciasta, którego nie można wyrabiać. Musi być dość suche i sypkie, w żadnym wypadku przypominające ciasto kruche. Powinno dac się uformować w centymetrowy "placek" z którego będziemy wykrawać scones. Tak jak na zdjęciu poniżej.


Scones przed pieczeniem mają wyraźną, mieszaną strukturę i efektem tego będą kruche, pyszne bułeczki. W większości przepisów składnikiem spulchniającym jest soda oczyszczona. W moim jej nie ma, jest za to proszek do pieczenia, odpada więc charakterystyczny posmak sodowy. Mi on nie przeszkadza, lubię obydwie wersje, ale wiem że znajdą się tutaj zagorzali przeciwnicy sody. 




A żeby było tak bardziej po irlandzku, to najlepiej smakują ciepłe, posmarowane solonym masłem, ulubionym dżemem i bitą śmietaną. Brzmi jak bomba kaloryczna i trochę tak jest, no ale nikt nam nie każe jeść ich codziennie. No chyba, że się bardzo chce :)
Aaa! zapomniałam (chociaż dla mnie to too much) o herbacie z mlekiem. To dopiero będzie dopełnienie podwieczorku po irlandzku. Albo śniadania czy lunchu. W zasadzie każda pora jest dobra na scona. To co, smacznego?





Mój #musthave na lato 2019 którego jeszcze nie ma

Ostatnio widziałam, jak - tak na oko, może trzynastoletni chłopiec kupował kawę. Cappuccino z extra szotem kawy. Myślałam że dla mamy kupuje, ale nie. Usiadł z kolegą przy stoliku, pił i po kilku minutach wyrzucił pusty kubek. Nie wiem jak bardzo jestem w tyle, albo co, albo mam amnezję i wychodzi ze mnie stara baba, ale w tym wieku, to ja nawet o kawie nie myślałam. I za Chiny Ludowe nie mogę sobie przypomnieć kiedy w ogóle wypiłam swoją pierwszą. Mamo? Tato? Kto mi zrobił pierwszą kawę?

Pamiętam za to dobrze herbatę. Golden Assam o ta tu klik liściasta w czerwonym opakowaniu i pamiętam, że zdarzało się, że od czasu do czasu owa herbata była nie do wypicia, bo waliła rybą. Nikt nie wiedział czemu, tak po prostu było. Nie dało się tego pić. Jakiś czas temu kupiłam sobie krem do rąk o zapachu herbaty i wcierając go w dłonie, czuję nic innego jak właśnie Golden Assam. Dokładnie tą z czerwonego pudełka (bez ryby). To już moje drugie opakowanie o tym samym zapachu - z sentymentu oczywiście. I żeby wszystko było jasne - ta herbata nawet w swoje dobre (bezrybie) dni nie była królem wśród herbat, była po prostu spoko. Przypominam, to było jakieś sto lat temu (Lipton podawany był na imprezy :D i chociaż uwielbiam mocne herbaty, teraz uważam, że jest gorzki i za cierpki. No ale - kiedyś to było coś).

I tak jak nie pamiętam swojej pierwszej kawy, w ogóle momentu co sobie wtedy o niej myślałam jak jej pierwszy raz spróbowałam, tak pamiętam inne, dziwne rzeczy. Pierwszy raz kiedy babcia dała mi spróbować szpik z kości. Na chlebku i posypany solą. Albo wątróbkę ze smażoną cebulką. Albo jedyna spróbowana przeze mnie łyżka rosołku z flaków. Studzienina - i tu uczucia były mega sprzeczne, bo takie to dobre (koniecznie z octem a nie jakimiś cytrynami!!!) a przed oczami jednak ciągle te świńskie kopytka.
A jak już przy occie jesteśmy, to chyba po raz pierwszy dziadziu dał mi spróbować tego połączenia - zielonych, gruntowych ogórków posypanych tylko solą i pieprzem, ale polanych właśnie octem. Nie żeby to jakieś nie wiadomo co było, ale jednak było. I dalej jest. Wiedziałam, czułam, że ocet to moje przeznaczenie i teraz irlandzkie Fish&Chips to już zawsze z octem. Na podium plasują się również chipsy o tym samym smaku. Nie inaczej.

Albo melon (to chyba był melon), przywiozłaś go Mamo z Izraela, pamiętasz? Jak myśmy wtedy pluły, że  smakuje ogórkiem i że fuj i ble. 
I serek fromage, przywieziony skądś. Mamo? Pamiętasz skąd? Z Anglii? Po którym zostało plastikowe małe pudełeczko i w ramach less waste było stałym elementem w zamrażalniku, raz wypełnione zieloną pietruszką a raz koperkiem. 
Serek zgliwiały, miłość wielka. Jego przeciwieństwem był tzw "ser od baby", na który nawet patrzeć było mi ciężko. Co jest dość zabawne, bo jedynie z "sera od baby" można było zrobić ten zgliwiały. 
Pierwsze curry. Z kurczakiem, bananami, rodzynkami i całymi goździkami, którego smaku nigdy nie zapomnę. Czasami pechowo rozgryzało się goździk, tego momentu bardzo nie lubiłam.

Kostki rosołowe, torebka z przyprawami do zupki chińskiej, magi z zaschniętą, resztką przy dziurce, wiecie - taką skrystalizowaną solą. O mój jeżu. To było życie.
Smalec ze skwarkami, na chlebusiu, posypany solą. No samo zdrowie, proszę państwa. 
Zupa mleczna, sorry mamo, ale no najgorzej. Najgorzej. NAJGORZEJ.

Co jest dość zabawne, bo pamiętam jak babcia zrobiła kiedyś kluseczki z kaszy kukurydzianej, właśnie na mleku i to było niebo. Czysta magia. Wspaniałości.

Albo zupa wiśniowa. Wiem już, że nigdy więcej nie chcę robić owocowych zup.
Oranżada Wysowianki w szklanych butelkach na kaucje.

I ostatnie moje odkrycie - sos rybny. Ciężko to opisać dlaczego tak go lubię, bo najzwyczajniej w świecie wali starymi, przepoconymi skarpetami, noszonymi codziennie po 12 godzin w środku upalnego lata w ohydnych, gumowych, śmierdzących trampkach.
Taki jest sos rybny prosto z butelki.
Bo sos rybny w bulgoczącym woku pełnym curry jest najczystszą poezją i nie chce mi się wierzyć, że kiedyś je robiłam bez tego sosu. Sos rybny to złoto.

I jak widać na załączonych obrazkach (poniżej) jedyna miłość, najdłuższa bodajże - nic się nie zmieniło przez tyle lat, to miłość do koloru różowego i jego pochodnych. Tak. Różowy. Ostatnio okazało się, że złoty jakby trochę też, ale tylko w parze z różowym.

• No więc kubek jest od #endeceramics pięknie matowy z zewnątrz i błyszcząco złoty w środku. Uszko wygląda jak zaplątane gumki do włosów. Jest taki bardzo dla mnie. Sprawiłabym sobie może na dzień dziecka?

• Flakonik perfum to #rituals i FLEURS de L'HIMALAYA. Pachną obłędnie, to był mój prezent na dzień matki. Już sama wizyta w salonie Rituals to czysta przyjemność dla zmysłów.

• Spodnie od #miszkomaszko. Polowałam na t-shirt z gołymi babami, ale rozeszły się chyba w 5 minut. Spodniom nie odpuściłam, to taki prezent od siebie dla siebie. Za dobre sprawowanie ;) będą wspaniałą parą dla moich letnich syren na spódnicy Miszko sprzed kilku sezonów.

• Pleciona torebka w rzeczywistości ma bardziej różowy kolor niż na zdjęciu. Fajne jest to, że można ją nosić na ukos, a ten sposób jest dla mnie najwygodniejszy. Oczywiście coś, co nie jest przekombinowane, zawsze znajdę w #h&m.

Do zestawu z torebką i również z #h&m wybrałam espadryle, w bardzo delikatnym pudrowym różu. Całkiem płaskie, bez koturn. Teraz się zastanawiam, czy rozmiarówka jest true to size, czy jednak będę miała przygody z wymianami na odpowiedni rozmiar. 

Przedostatni jest krem, a raczej esencja. jestem beznadziejnym przypadkiem, który daje się naciągnąć na te wszystkie chwyty jak "odmładzająca esencja". Ale o #resibo dużo się naczytałam i nasłuchałam, że chciałabym spróbować, zwłaszcza że oprócz odmładzania :D mają świetne składy. W czerwcu wrócą ze mną z Polski do Irlandii. 

Last but not least - nowa, świeżutka książka Nigela Slatera (RÓŻOWA!!!) Kolejna po Christmas Chronicles, obowiązkowa pozycja dla wielbicieli jego opowieści rodzinno-kulinarnych. Ja uwielbiam. 1 część #Greenfeast, Spring, Summer ukazała się w księgarniach kilka dni temu. Przepisy bez mięsa i ryb, po prostu co robić z sezonowymi warzywami. Bardzo jestem ciekawa. 


Zdjęcia pochodzą ze stron: endeceramics.pl, • hm.ie, • miszkomaszko.shoplo.com, resibo.plrituals.com, • amazon.co.uk

Jak zrobić różę ucierana z cukrem? Przepis + pachnące zdjęcia.


Tak jak maj zawsze mi się kojarzył z konwaliami i bzem, tak czerwiec z piwoniami. Pięknymi jędrnymi główkami kwiatów, które po chwili pękają i z tego małego bąbla rozwija się królową czerwcowych działek. A najpiękniejsza jest ta w pięknym jasnoróżowym odcieniu. Z reszta czy to nie wspaniałe, że najpiękniejsze letnie kwiaty maja właśnie wszystkie odcienie różu

Od piwonii moje myśli mają jedyny słuszny tor. A ten wiedzie przez działkę do Babci Heli. Bo Babcia Hela, to właśnie zapach piwonii. Piwonie, przez swój słodko różany aromat, przypominają mi jeszcze jedną rzecz, która wiąże się i ze wspomnianą wcześniej Babcia Helą i z działką i z moim ulubionym różowym kolorem.



Mam na myśli płatki dzikiej róży ucierane z cukrem.
Ten smakołyk był w zasadzie stałym punktem sezonu na zamykanie lata w słoikach. Żeby później wylądować w kruchych rogalikach, które posypane cukrem znikały w ekspresowym tempie.
Babcia Hela, kręciła róże w makutrze, a ja później miałam wrażenie, że dziurkowane wnętrze naczynia na zawsze będzie już pachnieć różą. Zamykana w słoikach z podpisem "róża 93" wykonanym na taśmie klejącej 'gęsia skórka', lądowała w piwnicy, by w przypływie wielkiej chęci na rogaliki lub pączki, wrócić z powrotem do kuchni. I tak ją pamiętam. 

Tydzień temu, wracając z zakupów inną drogą niż zwykle, zostałyśmy złapane w pachnącą pułapkę.  Ciężko było przejść i nie sięgnąć po te słodkie, ciemno różowe płatki. Blanka na hasło zrywamy! nie patrząc na kolce (o dziwo) wzięła się do zabawy. Ostatecznie, nieoczekiwane zbiory obłędnie pachnących płatków wylądowały w papierowej torebce z croissantami.



I chociaż pracy przy niej jest sporo, nie wyobrażam sobie że mogłabym z niej zrobić coś innego, niż różę ucieraną z cukrem. Jest najwspanialsza. Idealna do rogalików, pączków, mazurków, itp, ale jak powiedziała niecierpliwa Blanka zaraz po wypełnieniu 1 słoiczka konfitury - chętnie by ją zjadła na bułeczce z masełkiem. Od razu. Ja chyba też.

Płatków było dokładnie tyle, by wypełnić 200 gramowy słoiczek po solonym karmelu. Dużo, bo zawartość bardzo cenna, ale jednak za mało, by nacieszyć się nią na jakiś czas. Następnego dnia, pachnące płatki zrywałyśmy nad samym morzem, z wydm na których rośnie pas różanych krzewów. Również nieprzygotowane, bez koszyczków lub torebek, upychałyśmy kwiaty w kieszenie, żeby później skakać w popłochu, bo oprócz róży, w kieszeniach były tez szczypawki. 
Tego dnia, w domu powstał drugi słoiczek konfitury. Nieco ciemniejszy i bardziej fioletowy niż poprzedni. Ale obydwa z turbo pachnącym wnętrzem. 

Nie wiem jak to się stało, ale kolejny dzień to kolejne zbiory. Wpadłyśmy w kompletny szał. Blanka mimo swoich olbrzymich uprzedzeń przed wszystkim, ale tak dosłownie wszystkim, co mogłoby ją ukłuć, stała w krzakach i mimo krótkiego rękawku, sięgała po kolejne i kolejne i kolejne płatki. 
Tego dnia, powstał trzeci słoiczek konfitury.
Czy to już szaleństwo?


Również tego dnia obiecałam sobie, że już więcej tamtą droga nie będziemy chodzić. Zabawa z różą zostaje tylko dla mnie, a ta pochłania ogrom czasu. 
W sumie to nie wiem czy tak będzie, to może i żmudna robota, ale cudownie pachnąca. No i rogaliki z własnoręcznie zrobiona różą to przecież nie kupne croissanty z Lidla a smakołyk godny eleganckiego espresso w ramach podwieczorku.

Przepis

Przepis na różę ucierana z cukrem jest banalnie prosty. Uzbieraną wcześniej różę oczyszczamy z resztek listków, szczypawek (jeśli ktoś miał szczęście tak jak my) lub innych lokatorów. Można delikatnie opłukać a później osuszyć. Teraz zaczyna się największa zabawa:

• część monotonna, choć lekka - należy odciąć białe końcówki płatków. Jeśli je zostawimy, konfitura może być gorzka, a tego nikt nie lubi. Ja robię to nożyczkami, jest najwygodniej. W to zadanie najlepiej zaangażować dzieciaki. Ale uprzedzam, że po setnym płatku zaczynają czuć, że dały się sfrajerować i zostawiają Was na lodzie. Trudno, dobre i te sto płatków. Ale pachną przyjemnie, więc nie ma co AŻ TAK narzekać ;)
• po obcięciu wszystkich płatków, należy je zważyć. Wagę płatków podwajamy i wychodzi nam ilość cukru, która będzie potrzebna do ucierania konfitury (czyli np mamy 200g róży i 400g cukru).
• sok z cytryny, ilość: trochę.
• część monotonna, ale wymagająca siły - różę przekładamy do makutry i dosypujemy cukier, a później baaardzo dłuuugo ucieramy drewnianą kulą. I teraz pytanie kto ma jeszcze w domu makutrę, albo lepsze - kto w ogóle wie co to jest? KLIK Ja nie mam, więc ucieram mikserem ręcznym, a do mieszadła doczepiam płaską nakładkę, która ładnie rozetrze różę z cukrem. Jak się zmęczymy, to i tak ciągle jesteśmy na początku. Cukier musi się ładnie połączyć z płatkami, a płatki powinny się  całkiem rozpaść. Ja swoją kręciłam dobre 10 minut. W międzyczasie wyciskamy sok z cytryny. Sok utrwali piękny, różany kolor.
• jeśli wydaje nam się, że konfitura jest za rzadka, spokojnie można dosypać cukru. Oczywiście od początku wiadomo, że konfitura nie jest zdrową przekąską. Jest smaczna, pyszna i cudowna. Nie jemy jej łyżeczkami codziennie. A dodatkowo patrząc na krótki żywot róży na krzewach i jej (nie)dostępność, to dosłownie kropelka słodkości w naszym życiu.
• gotową różę przekładamy do wyparzonych słoiczków i zakręcamy. Nie trzeba pasteryzować. Taka ilość cukru dobrze zakonserwuje, a w ogóle istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że róża nie wytrzyma  do zimy. 
Ja swoja trzymam w lodówce. 
• po paru dniach, jak się przegryzie jest idealna do nadziewania wspomnianych już rogalików, pączków... 
...no i zaczęła mi lecieć ślina.

Teraz już tylko zostały zdjęcia. One na prawdę pachną. Prawda, że czujecie? 







Najlepsze naleśniki świata (trata tata)


U kogo piątek należał do naleśników?
Ha! Klasyka...
A czy jest na sali ktoś, kto ich nie lubi? 
Nie ma, ok.
A kto robi naleśniki "na oko"?
No, już więcej.


Ja może na oko nie robiłam, ale zawsze musiałam albo dosypywać mąki albo dolewać wody. Później przepisów szukałam w internecie i tak się ich trzymałam. Raz dolewałam wodę gazowaną zamiast zwykłej, innym razem dodawałam ociupinkę proszku do pieczenia. Tak, są i takie przepisy. W ramach fit - super - zero kalorii, smażymy na suchej, teflonowej patelni. I to, proszę państwa jest największa zbrodnia przeciwko naleśnikom. Naleśniki muszą być smażone na patelni pociągniętej (przed wylaniem każdej chochelki ciasta) odrobiną tłuszczu. A najlepiej masełka - rzecz jasna. Smażą się krótko, z jednej i drugiej strony. Mają ten wspaniały marmurek, takie naleśnikowe rumieńce. 

Przepis na naleśniki ze zdjęcia, pochodzi z książki Trufli (TU jej apetyczny blog a TU (nie)zwyczajne, smakowite kwadraciki na instagramie). Różni się od innych tym, że niczego w nim zmieniać nie trzeba, ani dosypywać ani dolewać. Dodatek mąki owsianej też robi różnicę, bo już w momencie miksowania ciasta pachnie ono inaczej. Później, to już nasza fantazja. Na słodko, czy na słono. Obiadowe z białym serem umieszanym z koglem moglem to klasyk. A na śniadanie lub kolacje to z czym? Te ze zdjęcia, umilały nam niedzielne przedpołudnie. Na słodko. Z konfiturą wiśniową, masłem fistaszkowym i bombą cukru od Bonne Maman, czyli Hazelnut Praline Caramel. 
A Wy z czym wciągacie naleśniki?









Bonus muzyczny po kliknięciu w nutkę bardzo je lubię!

Chałka od Liski

W melancholijne dni, jak włączam muzykę to śpiewa mi John Mayer. 
Jak gotuję curry warzywne, to od Trufli. Z kalafiorem, ciecierzycą i szpinakiem.
A jak piekę chałkę, to otwieram książkę Liski na 37 stronie.
Próbowałam piec inne, ale to nie było to. 
Książka Liski, którą dostałam od siostry, to moja jedyna książka kucharska z której systematycznie korzystam. Wspomniana chałka, obłędne sernikotoffi z malinami, wspaniała Torta della Nonna, drożdżówki z malinami czy bezy cynamonowe. 
Bez pudła, każdemu się uda. Na przykład z taką chałką.




I chociaż przepis zawiera najmniej kochaną przeze mnie frazę w przygotowywaniu wypieków, wszystko da się zrobić. A jest to dosypywanie mąki do klejącego się jeszcze ciasta. Tak zwane babciowe "ile zabierze'. Bo nie ma się kleić, ale jednak trochę jeszcze ma. Tak...nie za bardzo. W tym przypadku łatwo zrobić nie klejące się ciasto i sypnąć ciut za wiele. Za to później chałka będzie sucha i szybko stanie się twarda jak kamień. Wiem, bo i takie wychodziły z mojego piekarnika. W przypadku klejącego się ciasta, przychodzi robot kuchenny, który brudną robotę wykona za nas. I mniej chce nam się sypać mąki, bo to nie nasze ręce się kleją.
Później, ciasto przełożone do natłuszczonej miski przyjemnie rośnie i bąbluje. Chyba nie ma takiego słowa... no ale własnie tak bąbluje. To dzięki temu, że tej mąki tam jest tyle ile trzeba, nie jest zwarte i zbite. A pachnie tak przepięknie, jak tylko drożdżowe wypieki potrafią. Później trzeba już tylko pilnować, żeby nie zagapić się i wyciągnąć w porę z piekarnika. 

Zagraniczne strony podają przepisy z suszonymi drożdżami z którymi moja przyjaźń jest trudna i bez wzajemności. Drożdże suszone na wyspach są podstawą. W supermarketach to jedyna opcja. Z polskich sklepów, świeże znikają jak ciepłe bułeczki. Chociaż nie wiem czy akurat na bułeczki.
Dzisiaj się trochę pobawiłam to Wam pokażę, jak drożdże pięknie bąblują, ciasto w ciepełku wyrasta i że zaplatanie pięcioczęściowej (palczastej?) chałki to bułka (znowu!) z masłem. 












Przepis jest tez dostępny na blogu Liski, tu KLIK

Pyszne reniferowe pepparkakkor i świąteczne foremki do pieczenia



Smakują prawie identycznie co te z Ikei. W zasadzie to jedyny przepis na pierniczki z którego pieczemy. Sprawdzony od 8 lat, czyli od momentu jak tylko pojawił się na moich wypiekach i tak co grudzień powraca do naszej kuchni. Im cieniej wałkowane tym lepiej. Przybywa tylko pięknych foremek, a te ostatnie od merimeri są prześliczne. Te świąteczne i inne równie słodkie możemy kupić np Tu.

Jednak klasykiem jest nadal renifer z zestawu z Ikei. Nasze pierniczki ozdabiałyśmy białą i mleczną czekoladą do wyciskania z tubki, wiórki kokosowe spokojnie mogą imitować puch na czapce Mikołaja, złoty brokat pozłocić poroże renifera a kolorowy lukier do wyciskania, jak kto lubi - czapeczki, noski, ozdoby na choince.