Pokazywanie postów oznaczonych etykietą LATO. Pokaż wszystkie posty

I ♡ NY. Jak to jest z tym Nowym Jorkiem, jak dojechać z JFK na Manhattan? I jak się po tym mieście poruszać, żeby nie było drogo.

        Równo miesiąc temu byliśmy gdzieś wysoko nad Atlantykiem, rozpoczynając tą wielką przygodę, którą polecam każdemu. Nowy Jork jest chyba najbliższą nam destynacją w Stanach (lecąc z Europy) ale i w tym samym momencie najdroższą. I z Polski i z Irlandii znajdziemy bezpośrednie loty, które kupione z wyprzedzeniem nie muszą być wcale takie drogie. Później okaże się, że będzie to najmniejszy wydatek w tej całej imprezie zwanej 'jedziemy do Nowego Jorku'. Ale od początku.

    
Lecieliśmy na wyrobionym kilka miesięcy wcześniej dokumencie ESTA, który nie jest wizą (obowiązek wizowy dla Polaków został zniesiony) a pozwoleniem na wjazd. Pod warunkiem, że podróżujemy w celach turystycznych i na miejscu będziemy nie dłużej niż 90 dni. Wyrobienie go zajmuje 20 minut i kosztuje 21 dolarów/os a wyrabia się go tu KLIK. Odpowiadamy na kilka pytań  a odpowiedź z dokumentem upoważniającym nas do wjazdu do Stanów na okres następnych dwóch lat przyjdzie prawdopodobnie do godziny. Jest kilka stron internetowych, które 'pomagają' ubiegać się o ten dokument, proszą nas o wszystkie dane i wypełniają ankietę za nas ale oprócz standardowej opłaty naliczają swoją, całkiem konkretną. Cały proces jest tak prosty (i po polsku), że absolutnie nie ma co się w to pchać. Zgodnie z informacjami podanymi na oficjalnej stronie ESTY, nie musimy ani drukować ani mieć go ze sobą. Strona internetowa departamentu bezpieczeństwa wewnętrznego, poprzez którą uzyskujemy ten dokument wysyła go do systemu odprawy celnej na lotnisku. Słyszałam też historie, kiedy obsługa naziemna lotniska prosiła o papierową wersję tegoż. Nie nas. 


    My bilety kupowaliśmy z półrocznym wyprzedzeniem, podobnie rezerwowaliśmy hotel. Noclegi w Nowym Jorku to temat rzeka. Właściwie zostaje booking i baza hotelowa. Od września 2023 roku weszły przepisy ograniczające wynajem przez serwis airbnb. Nie jest to niemożliwe, ale żeby było legalne właściciel mieszkania/domu musi być obecny w czasie całego pobytu gości. Automatycznie, wiele ofert z serwisu poznikało, a część zwyczajnie nagina prawo. Nam zależało na hotelu, najlepiej jak najbliżej Manhattanu. Kiedy po wstępnym przejrzeniu bookingu wyszliśmy z pierwszego szoku, przenieśliśmy się z poszukiwaniami na drugą stronę rzeki East. Hotel znaleźliśmy zaraz niedaleko dużego węzła komunikacyjnego w Long Island City, tu KLIK. Trzy wielkie stacje metra oddalone 5 minut piechotą od hotelu i tylko 10 minut jazdy na Manhattan. Super wygodnie, a korzystać z metra będziecie musieli nawet wtedy, kiedy mieszkacie na Manhattanie. Bo dystanse są olbrzymie. Hotel polecam mocno, bardzo podstawowy, ale czyściutki, ze śniadaniem, które potrafi zaoszczędzić kilka stówek w czasie wyjazdu. Czy zarezerwowałabym go jeszcze raz? No pewnie!


    Hotele w NY to temat na książkę. To, co w Europie ma 5 gwiazdek w tym mieście ma 3. Małe klitki na Manhattanie wielkości podwójnego łóżka, sam nocleg, bo śniadania to rzadkość. Chyba, że rezerwujemy super ekskluzywne hotele za miliony monet. W tym mieście nie musi być ekskluzywnie, ale cena zawsze taka będzie. Słyszałam o tym, żeby nie rezerwować niczego w okolicach Time Square. Teraz już wiem dlaczego. Tam noc nie istnieje, hałas 24/h, ale też nie wiem czy w nocy nie jest większy. Od olbrzymich reklam wyświetlanych na setkach ekranów ciężko stwierdzić jaka jest pora dnia, a drąca się z głośników bardzo popularnych tu rikszy Alicia Keys ze swoim Empire State of Mind cały dzień i noc wychodzi uszami zaraz na drugi dzień. 

    Wracając do samego przylotu do Stanów. My rezerwowaliśmy lot bezpośredni, więc już na lotnisku w Dublinie, mieliśmy spotkanie z szeryfem, zadał nam pytanie gdzie lecimy i po co. Poprosił o odciski palców i zrobił nam zdjęcie (dzieci nie są o to proszone). To by było na tyle, jeśli chodzi o kontrolę graniczną tu, w kraju wylotu i tam, po wylądowaniu na JFK. Po wyjściu z samolotu już nikt nas o nic nie prosił, ani nie zatrzymywał, nie było żadnych deklaracji celnych do wypełnienia (chociaż o ich wypełnienie można być poproszonym, a same deklaracje będą wręczone albo w samolocie, albo w kolejce do ewentualnej odprawy lub już przy okienku i wręcza ją urzędnik imigracyjny). Kilka minut spacerkiem i jesteśmy przy wyjściu z terminala 7. 

    Jeśli nikt nas nie odbiera mamy dwie opcje. Albo taksówka, albo metro. Taksówka jest drogą imprezą. Jeśli kilka osób się zrzuca, to pewnie ma to sens. Jeśli jest się kompletnie nieprzygotowanym do przemieszczania się po mieście, również ma. Znajoma jechała z Manhattanu na lotnisko dwie godziny i zapłaciła $200. Komu to potrzebne ;) Chciałam uspokoić, że metro jest super prostą sprawą, wystarczy tylko się do tego przygotować.

    Zaraz po wyjściu z terminala, przechodzimy przez pasy, wchodzimy do jedynego stojącego przed nami budynku z windą, która zawozi nas na 3 piętro z którego kursuje AirTrain. To autobus szynowy kursujący całą dobę i darmowo pomiędzy wszystkimi terminalami na JFK (linia żółta), na parkingi lotniskowe (linia zielona) i na stacje przesiadkowe w kierunku miasta (czerwona). My wsiadamy w linię czerwoną i kierujemy się w stronę Jamaica Station. Stąd dotrzemy do Queens, w okolice Central Parku, ale też na dolny Manhattan i są to linie E, J i Z. Na stacji przesiadkowej płacimy za AirTrain $8.25. I tu mamy kilka opcji płatności. Albo kupujemy metro kartę, na kwotę $8.25 i skanujemy ją przy przechodzeniu przez bramki, albo przy bramkach przykładamy swoją własną kartę debetową, z której pobierze nam dokładnie tą samą kwotę. Dalej kierujemy się po znakach w stronę Metra. Mijamy po drodze perony kolejki LIRR (którą również można dotrzeć na Manhattan, na Penn Station, ale jest to opcja droższa), wsiadamy do windy, którą zjeżdżamy na najniższy poziom A. Tam docieramy do bramek z oznaczeniem E, J i Z, przykładamy kartę debetową, z której pobiera nam $2.90 i wsiadamy do metra, które najbardziej nam pasuje. 

Po lewej peron kolejki AirTrain w którą wsiadamy i jedziemy w kierunku miasta. Ten niebieski bilet kupujemy w automacie na stacji przesiadkowej, lub po prostu odbijamy swoją kartę. Po prawej ale dla wprawnego oka też i po lewej, widać wieżowce na Manhattanie.

    Jeśli będziemy podróżować metrem, mamy dwie opcje:

- W maszynach stojących na każdej stacji metra możemy kupić siedmiodniową kartę na nielimitowaną ilość przejazdów i to kosztuje nas $34 plus $1 za samą kartę, którą można później doładowywać. 

- Lub nie kupować żadnej karty, tylko przed każdym wejściem do metra przyłożyć własną kartę debetową lub aplikacje płatniczą na telefonie Google / Apple Pay. Będzie ona działała jak metro karta, ale ważne, żeby używać ciągle tej samej. Odbijanie karty na bramkach zatrzymuje się na bodajże 11 przejeździe i później do końca tygodnia będziemy jeździć za łączną kwotę $34. 

    My kupowaliśmy kartę tygodniową, z którą mieliśmy małe przeboje. Kuby karta delikatnie się wygięła i przestała być widoczna dla czytnika przy bramkach. Ostatecznie po kilku przejazdach metrem za które płaciliśmy osobno, zapytaliśmy panią przy okienku w metrze czy da rade to jakoś naprawić. Owszem można by się starać o zwrot środków które zostały na karcie, ale nadal zostajemy bez karty i tracimy ten upust który nam daje. Pani się przejęła, zaczęła wyginać i prasować tą kartę na wszystkie strony aż w końcu zaczęła działać. Sama karta nie jest tak samo twarda jak karta debetowa. To dość cienki kawałek kartonika, który szybko może się uszkodzić i przestać działać. Następnym razem (a zakładam, że taki będzie) zostanę ze swoim poczciwym Revolutem, bez zabawy w dodatkowe karty. I to polecam wszystkim. Kolejna istotna sprawa, to między jednym przesunięciem metro karty a drugim musi minąć 18 minut. Kiedyś weszliśmy na złą stację, wyszliśmy, weszliśmy do tej właściwej i karta nie działała. To właśnie to ograniczenie czasowe, o którym w tamtym momencie nie wiedzieliśmy. Jeśli przejdziecie na kolejna stację a nie minie 18 minut od pierwszego omyłkowego zeskanowania i tak się nie uda wejść. 

    Przyjeżdżając do Nowego Jorku, podróżowanie metrem wydawało się dla mnie najbardziej stresującą rzeczą. Ostatecznie Kuba panował nad oznaczeniami, w które metro wsiąść i w ogóle po której stronie ulicy znajduje się wejście.

    W NY mamy dwa rodzaje stacji, te w które wchodzimy jednym wejściem i pociągi odjeżdżają w dwóch różnych kierunkach, lub takie które swoje wejścia mają po dwóch przeciwnych stronach ulicy. Nad każdym wejściem znajduje się nazwa stacji, oznaczenie kierunku w którym odjeżdżają z niej pociągi i numery/litery opisujące nazwę linii. Brzmi skomplikowanie, ale wbrew pozorom takie nie jest. Ważne też, żeby planując gdzie chcemy dotrzeć, ustalić czy w dane miejsce musimy kierować się uptown czy downtown. Jak już to wiemy, to super. Tablice nad wejściem na stację metra mają w opisie albo jedno albo drugie. Wtedy mamy pewność, że jedziemy w odpowiednim kierunku. 


    Czy w nowojorskim metrze jest niebezpiecznie? Nie spotkaliśmy się z niczym takim. Raz na stacji widzieliśmy grupkę ludzi pod wpływem, ale zajmowali się wyłącznie sobą. Poza tym, nie spotkało nas nic, co by mnie do metra zniechęciło. Było czysto i nie śmierdziało - a tym byłam straszona. Same podziemia są wiekowe, więc wiadomo, że znajdziemy stacje w średnim stanie ale też takie, które są całkiem ok, bo są stosunkowo nowe. Raz udało nam się wypatrzeć dwa szczury szarpiące się z jedzeniem na torowisku. Jest to mimo wszystko coś, co w podziemiach miasta wydaje się być normalne. W samym mieście (oprócz central parku) nie mieliśmy takiego spotkania. 


    Raz facet rozłożył się z gitarą w jadącym metrze i śpiewał między jedną a drugą stacją. W momencie kiedy się zatrzymaliśmy, zwinął manatki i wysiadł. Same wagony są klimatyzowane, za to podziemia, to już inna bajka. My byliśmy na początku czerwca i trafiliśmy na kilka extremalnie upalnych dni i kilka gorących. Ciężko było wytrzymać. W mieście nie jest lepiej, bo wilgotność jest wysoka i w tej betonozie daje popalić. W metrze zawsze trzeba uważać, czy jest się w NY czy Warszawie. Wręczanie pieniędzy bezdomnym, albo narkomanom jest niedozwolone i karane. Może też dlatego ich nie widać na stacjach metra, albo to my byliśmy takimi szczęściarzami, żeby przez całe 8 dni nie mieć z tym kontaktu. Ciężko stwierdzić. Na każdej stacji widać policjantów. Zabrzmi to strasznie, ale czułam się bezpieczniej w NY niż tu w Dublinie. 


    Na Manhattan jeździliśmy na cały dzień, wracaliśmy raz wcześniej raz bardzo późnym wieczorem. Czy chodzenie, jazda metrem wieczorem mnie jakoś niepokoiła? Absolutnie nie. A przypominam, nie mieszkaliśmy na Manhattanie i musieliśmy korzystać z metra późnymi wieczorami. Nie widziałam różnicy, bo zawsze było sporo ludzi. Zasada jest taka, że do pustego wagonu się nie wsiada. Z wielu powodów. Najwięcej ludzi w metrze mieliśmy w ostatni dzień, w drodze na lotnisko. Wagony były tak pełne, że dopiero do trzeciego mogliśmy wejść, najbardziej doskwierała wtedy temperatura i każdy chciał się już znaleźć w klimatyzowanym wagonie. Pociągi kursują co chwilę, jak nie ten, to będzie następny. Bez stresu. 

    W metrze ludzie wpatrzeni są w swoje telefony, czytają książki, robią makijaż albo śpią. Dużo osób czyta i dużo osób śpi. Może zabrzmi to dziwnie, ale jestem zachwycona nowojorskim metrem. O tyle ile Manhattan wszystkie swoje stacje ma schowane pod ziemią, te po stronie Queens są w dużej mierze nad ziemią. Zdjęcie z Qeensboro Plaza zaraz po zachodzie słońca.



O naszych zachwytach, a było ich całe mnóstwo, będę pisała następnym razem. Tymczasem garstka zdjęć i dwa razy tyle informacji jak tu dotrzeć i że metro wcale nie takie straszne jak je malują.

Punkt widokowy Stegastein #Norwegia2020

Jest pięknie w opór. Widoki, miejsce, widzicie to po raz pierwszy w życiu (i pewnie po raz ostatni, bo nie oszukujmy się, kto jeździ w te same miejsca, jeśli jest tyle innych do zobaczenia). Pogoda sztos. Robicie zdjęcia z trzęsącą się ręką, więc trzeba wstrzymać oddech, żeby nie było poruszone (to ja, jak mnie coś pięknego wzrusza). Oprócz super wspomnień, fajnie mieć to jeszcze na papierze, co nie? I wtedy, wizję tego perfekcyjnego zdjęcia rujnuje nastrój latorośli. Wszystko zmienia się o 180 stopni dokładnie w momencie, kiedy wypowiadasz te magiczne słowa: "chodź zrobię Ci zdjęcie". I wtedy  wszystko idzie się jebać. Zwłaszcza nastrój - nasz, ofkors. I chociaż dalej jest pięknie, to odechciewa nam się robić więcej pamiątkowych fot i ostatecznie nawet jedno, jedyne, wymarzone zdjęcie nie dochodzi do skutku.


Ale calm down, oddychamy, nie z nami takie numery. Latorośl zdmuchnęła 10 świeczkę na torcie, więc doświadczenie w temacie fochów mamy całkiem spore.
To co jakimś cudem się pstryknęło, po jakimś czasie zaczyna bawić. Napis na bluzce i to co się dzieje na tej sfochowanej twarzy, jest jak dobry dowcip.
COOL MOOD. Aha, ok, w ten sposób.

Jest kilka fot samego miejsca i teraz rodzina i wszyscy inni muszą uwierzyć na słowo, że tu też byliśmy. Czy Wy też macie milion takich samych zdjęć, a tych rodzinnych, pamiątkowych jest sztuk słownie: jedna?



Dzisiaj cudne widoki. Słońce dawało tak czadu, że wszyscy mrużyliśmy oczy.



Stegastein. Ta spektakularna platforma widokowa unosi się 650 metrów nad Aurlandsfjordem (tym, po którym mieliśmy przyjemność płynąć). W dole widać malutką mieścinkę Aurland, którą mijamy, żeby tu dotrzeć (jest ona też pierwszym przystankiem, na trasie naszego rejsu z Flåm do Gudvangen). I od tego momentu, zaczynają się serpentyny i dość wąska droga. Im wyżej się znajdujemy, tym lepszy mamy widok na turkusową taflę wody. Woda ze swoimi wszystkimi odcieniami turkusu przypomina tańczącą po niebie zorzę. Tu jest tak pięknie, że zapiera dech. Platforma, szeroka na 3 i długa na 30 metrów góruje na fiordem od 2006 roku. Jest wykonana ze stali i drzewa sosnowego, a na samym jej koniuszku, dla podbicia efektu wow, mamy szklaną szybę, która jest lekko nachylona do przodu. Więc teoretycznie można by się na niej położyć i czilować, ale kto jest taki odważny, nie mam pojęcia. Owszem, Blanka się odważyła, ale jak widać na jednym ze zdjęć, kurczowo trzyma się krawędzi. 




















Stegastein ma swój parking, więc spokojnie można tu dojechać, zaparkować i cieszyć się widokami. Można też skoczyć na siku. Do toalety jest zazwyczaj kolejka i ja wam powiem za czym kolejka ta stoi. Tu nie tylko o ulgę się rozchodzi, a o widoki. Tak, widoki z kibelka. Jedna ściana toalety jest przeszklona (spokojnie, nikt nie jest w stanie nas zobaczyć od zewnątrz). W 2015 roku została jej przyznana nagroda najpiękniejszej toalety na świecie, właśnie dzięki temu widokowi. Wcale mnie to nie dziwi. Wcale. 

W połowie drogi do naszego punktu widokowego, mijamy jeszcze zatoczkę, przy której możemy się zatrzymać i bez takich tłumów podziwiać panoramę fiordu. Do tego te soczyście zielone trawy na zboczach, no jak w bajce. 






I jeszcze krótka przejażdżka tu KLIK.

Złote godziny w Bryggen #Norwegia2020

Jedynym plusem w ostatnim czasie jest fakt, że dni zaczynają się wydłużać. W tym samym czasie, prawie codzienne straszą nas śniegiem i bestią ze wschodu. Jest mroźnie i dmucha od morza groźną zimą. Ostatecznie ani śniegu ani bestii nie widać.

Jesteśmy zawieszeni w czymś pomiędzy jesienią i wiosną, bez słońca za to z kolejnym lockdownem. W skrócie - możemy nic. Pomiędzy pracą i szkołą online, uciekamy nad morze, albo zakopujemy się pod kołderką z termoforem pod pachą. Ja marzę o rozgrzanym piasku w Hiszpanii, później pukam się w łeb, że to tak możliwe, jak wygrana w totka. Ostatecznie marzę o wyprawie na drugą stronę wyspy, co też wydaje się być mało prawdopodobne. W sumie to jedyne o czym marzę, to szczepionka.

Tymczasem latko i ciepełko mamy i póki co będziemy mieć tylko na zdjęciach.


Dzisiaj zdjęcia z portu w Bergen. Tej słynnej soboty, kiedy chyba wszyscy Norwegowie przypłynęli do portu, zacumowali swoje fancy jachty i motorówki, włączyli muzykę i zaczęła się regularna impreza. W środku pandemii. Ale zdaje się, że nikt się tam tym za bardzo nie przejmował. Były drineczki, ogródki przed knajpami pootwierane i zapełnione ludźmi jak w lecie 2019. Przesadziłabym, gdybym napisała, że tłumy na ulicach, bo nie. Ale było dość "normalnie" jak na ten nienormalny czas.


Słońce świeciło, jakby świata miało nie być. Złoto rozlewało się po niebie i kolorowych fasadach budynków w Bryggen. Można było się tak bujać po mieście w nieskończoność. A później zjeść hot - doga z renifera w chyba najsłynniejszej budce z hot - dogami w Bergen. Dla wrażliwców, będzie to osobliwe doświadczenie, patrzeć na cały rząd przeróżnych kiełbasek i zatrzymać wzrok na obrazku świętego Mikołaja z reniferem. I co wtedy? Jesz czy nie jesz? Blanka była szczerze rozdarta, przekonana, że jeśli zje reniferową kiełbaskę, Mikołaj na bank nie zostawi żadnego prezentu pod choinką. 

Dlatego dzisiaj złote Bryggen. Że jak się patrzy, to robi się cieplutko. Jak z termoforem grzejącym stopy. 




























































ja chce jeszcze raz.